
Myslelismy, ze bedzie cieplo i lajtowo... w koncu mielismy wyskoczyc tak szybciutko, przedswiatecznie i jak to nazwalismy przed rodzina, ze jedziemy "na lajtowego zajaczka". Wychodzac juz rano do garazu czulem po temperaturze, ze z naszych zalozen nici - czyli, ze tak latwo nie bedzie. No i trza bylo znow do szafy, letni kamuflaz wymienic na zimowe ciuchy i w droge. Raptem kilometr od stacji wpakowalismy sie do wodnego rowu gdzie szybko rozgrzalismy cialka i sprzeciki










Jednakze row zaczal poglebiac przez co musielismy wyjechac na bok... a co sie okazalo, ze i droga wokol zagescila sie tak, ze nie dalo sie bez pil i maczet przebic... jedyne co sensownie nam przychodzilo do glowy to przebicie na druga strone rowu, ktory w dol liczyl ze 2 metry


Nie pozostalo nam zatem nic innego jak ruszyc glowki i wykonac maly majsterszyk w stylu tajlandziej przeprawy


Potem drugi w podobnym stylu

No i pojechalismy dalej.. jak zwykle nie omijajac blot, rzek, rozlewisk





A to nasz dzielny pomagier, ktory bez oporow wskakiwal w bloto po pas, zeby zapiac wincha do drzewa... trza przyznac, ze przydatna bestia




No i po takim blotku musielismy sie znow oplukac


By znow sie ubrudzic







No i z lajtowego zajaca zrobil sie maly hardcore i zdziwione twarze jak rodzina sie juz zaczela powoli zjezdzac do domu, a tu nagle wpada taki ublocony ktos na ubloconym czyms
